Śmierć to metafizyczny skandal. Prof. Bogusław Wolniewicz, wybitny polski filozof, nie wierzył w życie pozagrobowe, jednak sądził, że tylko religia potrafi się z problemem śmierci uporać. Uważał też, że ludzie od urodzenia dzielą się na dwie kategorie : jedni panicznie boją się śmierci, drudzy są z nią pogodzeni.
– Wierzyć, że istnieje coś po śmierci to dziecinada, zwykłe zabobony. Nie traktuję tego poważnie. Śmierć jest ostatecznym kresem istnienia – mówił mi prof. Wolniewicz. Rozmawiałam z nim w ubiegłym roku, pisząc tekst dla „Sieci” o tym, jak umierają ateiści 88 letni wówczas profesor mówił o swojej śmierci jako o czymś, co wydarzy się w najbliższej przyszłości, cytując swego dawnego nauczyciela, prof. Tadeusza Czeżowskiego „rok więcej czy mniej, jaka to różnica ”.
Wolniewicz uważał zresztą, że podejście do śmierci to cecha wrodzona : albo się śmierci boi i stara za wszelką cenę przedłużyć choćby o moment swoje istnienie, albo też jest się ze śmiercią pogodzonym, choć uważa się ją oczywiście za bardzo przykrą konieczność. Jak twierdził, ten lęk lub brak lęku nie ma nic wspólnego z tym, czy ktoś jest religijny czy też sądzi, że śmierć jest przejściem do niebytu. A jednak Wolniewicz nie wątpił, że tylko religia próbuje dać odpowiedź na „metafizyczny skandal ”, jakim jest śmierć.
– Tyle nam się wreszcie udało nagromadzić cudnego dobra wszelakiego, tych willi, aut, magnetofonów i magnetowidów, mebli, orderów, dyplomów no i dolarów, a teraz — do piachu ? To jest jakiś niepojęty, upiorny nonsens, tak nie powinno być – pisał Wolniewicz w tekście „O istocie religii ”.
To dość zabawny paradoks — Wolniewicz, zdeklarowany agnostyk, nie tylko z ogromnym szacunkiem odnosił się do religii i chrześcijaństwa , ale też doskonale znał doktrynę Kościoła. W końcu przez wiele lat kierował Zakładem Filozofii Religii na Uniwersytecie Warszawskim.
Biada jego przeciwnikom, którzy w dyskusji np. nieostrożnie wyciągali przykazanie „nie zabijaj ”, by odrzucać kare śmierci — profesor miażdżył ich, obszernie cytując Biblię.
Świetnie znał nawet liturgię katolicką. Ubolewał, jeśli zauważał jakiekolwiek odstępstwa, zwłaszcza jeśli w grę wchodziły tak poważne rzeczy jak śmierć.
– Byłem na pogrzebie znajomego i proszę sobie wyobrazić, że nad grobem ksiądz włączył przenośny magnetofon i odtworzył „Salve Regina ”. Oniemiałem . Jak można w takiej sytuacji używać magnetofonu ! Ale chyba wynika to z faktu, że tylko ja byłem w stanie odśpiewać wszystkie zwrotki „Witaj Królowo, Matko Miłosierdzia, życia, słodyczy i nadziejo nasza” – opowiadał mi oburzony Wolniewicz, który definiował się jako „niewierzący rzymski katolik”.
Swoje poglądy formułował zawsze w sposób kategoryczny i zdecydowany, stawiał tezy na ostrzu noża. Był fenomenem — znakomitym filozofem, który jak nikt inny zbliżył się do ludzi, odpowiadając im na ważne pytania egzystencjalne i cywilizacyjne. Ci, którzy słuchali jego wypowiedzi, nie zawsze nawet zdawali sobie sprawę z jego dorobku filozoficznego, jego ciężaru gatunkowego. Dla specjalistów fakt, że Wolniewicz jest wybitnym filozofem, był oczywisty. Jeszcze przed jego medialną popularnością, kiedy profesor miał wykłady na UW, przyciągał tłumy — studenci filozofii, urzeczeni oryginalnością i precyzją jego wywodów, tłoczyli się pod ścianami.
Niewątpliwie kiedy Bogusław Wolniewicz zabierał głos w debacie nad najważniejszymi problemami cywilizacyjnymi, był to głos niezwykle ważny.
Z całym szacunkiem dla kolegów publicystów — inną wagę mają ostre opinie na temat eutanazji czy kary śmierci wygłaszane przez wybitnego filozofa niż przez laików dzielących się swymi przemyśleniami.
Teraz tego głosu zabraknie, choć przecież będziemy wielokrotnie wracać do tego, co napisał i powiedział Wolniewicz.
I tylko można mieć nadzieję, że w jednej kwestii zdecydowanie się mylił. Że być może on sam, zdziwiony, wie już, że śmierć nie jest definitywnym kresem.
źródło: wpolityce.pl