Z Januszem Szewczakiem, wiceszefem sejmowej Komisji Finansów Publicznych, rozmawia Mariusz Kamieniecki.
Straszenie, można powiedzieć, nie wypaliło, bo Agencja Moody’s wbrew wyroczniom polityków Platformy, Nowoczesnej i PSL nie obniżyła ratingu wiarygodności kredytowej Polski. Co to oznacza dla rządu i dla Polski, dla kogo i jaki jest to sygnał?
– Totalna opozycja, można powiedzieć, była gotowa na wytoczenie kolejnych dział, że oto PiS pcha Polskę w przepaść. „Już była w ogródku, witała się z gąską”, żeby obwieścić hiobową wieść – jak to rząd Prawa i Sprawiedliwości szkodzi Polsce, czego efektem miało być obniżenie ratingu przez Agencję Moody’s, a tym samym niechęć do inwestowania w Polsce. Były przygotowane tytuły, specjalne wydania programów telewizyjnych, aby przez najbliższy czas „grillować rząd”. Okazało się, że ani koń żaden nie zdechł, ani rating nie został obniżony i opozycji zabrakło paliwa, a cała ta skrzętnie uknuta strategia wzięła w łeb. Osobiście już od wielu tygodni mówiłem, że ten rating Standard & Poor’s ma wyłącznie podłoże polityczne, bowiem nie uwzględniał aspektów ekonomicznych, wskaźników makroekonomicznych. I dobrze, że agencja Moody’s nie dała się wpuścić w maliny i pójść tym samym torem i oceniła racjonalnie wydarzenia. Inwestorzy, wbrew tej całej nagonce na polski rząd, mają swój rozum i widzą, że tak dobrych interesów, jak robią nad Wisłą, nigdzie indziej nie będą robić. Przecież w Polsce mają od 26 lat prawdziwe finansowe eldorado i zyski osiągane tu są nieprzeciętne. Jeśli zaś chodzi o ratingi, to tworzą je mętne firmy, które dobrze na tym zarabiają. Wygląda to tak, że ktoś daje zlecenia – z reguły są to banki i inne firmy finansowe czy duże koncerny – a firmy ratingowe je realizują. Zresztą te firmy ratingowe już dawno same straciły wiarygodność. Jak bowiem ktoś, kto nie do końca sam jest wiarygodny, zwłaszcza po wpadkach w ostatnich latach, kiedy firmy ratingowe dawały najwyższą ocenę wiarygodności kredytowej dla banków, które potem bankrutowały, ma prawo oceniać innych.
Ale czy to oznacza, że nie musimy się liczyć z opinią zewnętrznych agencji?
– Myślę, że tymi ocenami nie należy się zbytnio przejmować, a wręcz nawet nie wolno. To jest bowiem w dużej mierze zaklinanie rzeczywistości. Oczywiście agencje ratingowe niewiele mogą pomóc, ale mogą trochę zaszkodzić. Trzeba też pamiętać o jeszcze jednym wątku, o którym mało się mówi, a mianowicie o wątku spekulacyjnym na walucie danego kraju. Spadek na walucie o kilka, kilkanaście groszy danej waluty czy jej wzrost przy dużych kwotach daje fantastyczne zarobki. A zatem spekulanci walutowi z całego świata obserwują wnikliwie takie sytuacje i grają przeciwko czy na daną walutę, licząc na zarobek na ewentualnym obniżeniu czy podniesieniu ratingu waluty danego kraju. Widać, że po ogłoszeniu ratingu złoty polski się umocnił w stosunku do stanu sprzed ogłoszenia. I spekulanci walutowi czy tzw. inwestorzy portfelowi, jak się ich pięknie nazywa – choć to głównie oni ogołacają nasze portfele – doszli pewnie do wniosku, że nic się więcej wycisnąć nie da. Pamiętajmy, że Polska ma około stu miliardów dolarów rezerw walutowych i to jest kąsek łakomy dla wielu, którzy chętnie ulżyliby nam w tym ciężarze.
W jakim wymiarze inwestycyjnym jest oceniany przez analityków program „Rodzina 500+” i kwestie uszczelnienia systemu ściągania podatków?
– Sądzę, że dla rzetelnych analityków, nie tych dyżurnych ze stacji komercyjnych, jest jasne, że program „Rodzina 500+” to duża inwestycja w rynek wewnętrzny, która poprawi koniunkturę, poprawi wzrost dochodów podatkowych. Rzetelni analitycy wiedzą, że również kwestie uszczelnienia systemu podatkowego przyniosą rezultaty, że projektowane działania w kwestii rozwiązania tzw. kredytów frankowych, tak zwanych, bo jak wielokrotnie mówiłem, kredytobiorcy nawet na oczy nie widzieli franka szwajcarskiego. I sądy mówią wyraźnie, że jest to przecież kredyt złotowy i w związku z tym trzeba ludziom oddać pieniądze. Również zapowiedzi dotyczące rozwiązania kolejnej afery – w moim mniemaniu bardzo potężnej – jaką są polisolokaty, które przez wielu ekspertów są oceniane jako rażąco oszukańcze. W tę pułapkę zostało złapanych ok. 4-5 milionów Polaków na kwotę ok. 10 miliardów złotych. Zapowiedź prezesa Jarosława Kaczyńskiego, że tę sprawę trzeba rozwiązać z korzyścią dla Polaków, budzi nadzieję, że te pieniądze pozostaną w kraju, a nie wyjadą za granicę, co może tylko wzmocnić sferę detaliczną, poprawić koniunkturę gospodarczą i co oczywiście oznacza wpływy podatkowe do budżetu państwa.
Czy kwestia polisolokat, o których Pan wspomniał, może być tematem dla sejmowej komisji śledczej?
– Absolutnie tak. Uważam, że kwestia zarówno tzw. kredytów frankowych, ale przede wszystkim sprawa polisolokat powinna być zbadana, wyjaśniona, a winni sprawiedliwie osądzeni. To ważne, aby tą sprawą zajęła się sejmowa komisja śledcza. Od początku było wiadomo, że klienci tylko na tym stracą, a instytucje i urzędnicy państwowi, główni przedstawiciele Komisji Nadzoru Finansowego, którzy powinni stać na straży bezpieczeństwa obrotu finansowego i równo traktować wszystkich uczestników rynku finansowego, w mojej ocenie nie dopełnili swoich obowiązków i nie stanęli na wysokości zadania w tej sprawie. Mało tego, mieliśmy sygnały, że występowali po stronie pośredników finansowych, po stronie firm ubezpieczeniowych powiązanych z bankami. Nie stanęli natomiast po stronie poszkodowanych. Było szereg zawiadomień do prokuratury kierowanych bezpośrednio przeciwko przedstawicielom KNF i jej przewodniczącemu Andrzejowi Jakubiakowi, które wprawdzie były umarzane przez wymiar sprawiedliwości, przez prokuratury za poprzedniego prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta, ale to rodzi pytania: dlaczego?
Dlaczego tak się mogło dziać i dlaczego ludzie, którzy rozwiązywali te często nie do utrzymania inwestycje w ubezpieczeniowe fundusze kapitałowe, zamiast zarabiać, tracili poprzez opłatę likwidacyjną często 90, a nawet 100 proc. tego, co w nie włożyli. Były przypadki, że ci, którzy dysponowali oszczędnościami rzędu nawet miliona złotych, otrzymywali z tego zaledwie kilkanaście tysięcy. To pokazuje skalę tego zjawiska, tego niedopatrzenia. Pytanie tylko, czy było to przypadkowe, czy może zamierzone. Pytanie też, dlaczego poprzedni minister finansów Jacek Rostowski oraz przewodniczący Komisji Finansów Publicznych poprzedniej kadencji Sejmu nie dopilnowali, żeby w odpowiednim czasie weszła w życie dyrektywa unijna, tzw. dyrektywa MiFID w sprawie rynków instrumentów finansowych z 2004 r., której celem była i jest nadal ochrona klientów w relacjach z bankami poprzez nałożenie na nie szeregu obowiązków związanych z oferowanymi produktami finansowymi. Ta dyrektywa była korzystna dla kredytobiorców, bo miała ostrzegać o tym, jak szkodliwy, jak skomplikowany jest produkt. Niestety jej wprowadzenie opóźniono o przynajmniej kilka lat i w tym czasie ruszyła ta machina polisolokat, której efektem są gigantyczne straty polskich rodzin.
Można te straty wyliczyć chociażby w przybliżeniu?
– W przypadku tzw. kredytów frankowych straty wynoszą ok. 140 miliardów złotych, czyli ok. 40 miliardów franków szwajcarskich, których jak już wspomniałem wcześniej, banki nie posiadały. Nie posiadały, czyli sprzedawały coś, czego mówiąc potocznie, nie było na magazynie. Mało tego, udzielały kredytów 30-letnich mieszkaniowych, dla których zabezpieczeniem były trzy- czy sześciomiesięczne depozyty złotowe polskich ciułaczy. To rzecz absolutnie skandaliczna i niedopuszczalna również w świetle prawa europejskiego, na które tak często powoływała się i powołuje nadal Platforma. Wreszcie te osławione polisolokaty na blisko 50 miliardów złotych, które w mojej ocenie w większości powinny wrócić do Polaków.
Co z podmiotami, które udzielały tych ryzykownych kredytów i polisolokat?
– W mojej ocenie, podmioty, które udzielały tak szczodrze tych kredytów czy mamiły polisolokatami, powinny być – tak jak się to dzieje w państwach zachodnich czy Stanach Zjednoczonych – ukarane. Tak było np. z aferą London Interbank Offered Rate (LIBOR) w Londynie, gdzie banki manipulujące stopą procentową zostały ukarane wielomiliardowymi karami.
Czy, Pana zdaniem, niewprowadzenie wspomnianej przez Pana tzw. dyrektywy unijnej MiFID, której celem była ochrona klientów w relacjach z bankami, było efektem zaniedbań czy też świadomym działaniem?
– To powinna wyjaśnić sejmowa komisja śledcza. Oczywiście instytucja komisji śledczej po rządach koalicji PO – PSL się w pewnym stopniu zdewaluowała, ale tu chodzi o fundamentalną sprawę, sprawę ogromnych pieniędzy Polaków. Sądzę, że najlepszym i oczekiwanym rozwiązaniem byłoby ocenić, na ile było to działanie z pełną świadomością władz państwowych, ówczesnego premiera Donalda Tuska i jego następczyni premier Ewy Kopacz, na ile to się odbywało za wiedzą ministrów Rostowskiego, a później Szczurka. To jest ważna sprawa, wymagająca wyjaśnienia, tu chodzi o dziesiątki miliardów złotych, które mogłyby posłużyć Polsce do wzrostu koniunktury gospodarczej, a pośrednio również do zapewnienia bytu firmom działającym w naszym kraju oraz przychodów podatkowych dla budżetu państwa czy chociażby budżetów samorządowych.
Chciałbym jeszcze powrócić do ostatniego ratingu agencji Moody’s. Czy i na ile, Pana zdaniem, poprzednia władza rozmawiała z agencjami ratingowymi czy w ogóle z bankami, z inwestorami na kolanach i czy inny model tych relacji jest możliwy?
– Powiedziałbym w pewnym uproszczeniu, że chłopcy z koalicji PO – PSL byli grzeczni, pokorni wobec kapitału obcego, stąd się przymykało oczy na wiele spraw i nie krytykowało. Ale chyba nie na tym ma polegać działalność władz państwowych, że dbają o zyski i bilanse zagranicznych banków, koncernów czy obcych firm medialnych. Urzędnicy państwowi nawet najwyższego szczebla są opłacani z naszych pieniędzy po to, żeby pilnować naszych interesów, dbać i troszczyć się o polską rację stanu, żeby dbać o wpływy do naszego budżetu, a nie troszczyć się o zyski czy martwić się o straty, czy zagraniczne banki poniosą jakieś wydumane straty, gdyby, dajmy na to, doszło do przewalutowania tzw. kredytów frankowych. Dla uściślenia: oczywiście banki te nie poniosą żadnych strat, tyle tylko, że nie uzyskają nieuprawnionych zysków, a najlepiej, żeby zwróciły zyski, jakie osiągnęły, w nieuprawniony sposób kosztem polskich obywateli.
Zewsząd jednak słychać ostrzeżenia czy wręcz groźby, że jeśli banki będą musiały zwrócić te nieuczciwie zarobione pieniądze, to będzie tragedia…
– To bzdura. Mamy do czynienia z szantażowaniem polskich władz, że jeśli te banki upadną, to będzie dramat. Przecież na świecie jest cała masa banków i upadek kilku nie jest żadnym dramatem, przeciwnie – może być czymś w rodzaju oczyszczenia rynku z nieuczciwie działających instytucji finansowych. Inne banki chętnie przejmą klientów tych banków, których chciwość przyćmiła zdrowy rozsądek i kalkulacje ryzyka. Te zaś, które – mówiąc kolokwialnie – nagrabiły sobie, muszą ponieść konsekwencje tak jak każdy inny podmiot, który na skutek złego zarządzania czy nadzoru musi zbankrutować. To jest wpisane w ryzyko tego typu działalności. Te banki mają przecież swoich (nie biednych) właścicieli zagranicznych, którzy w końcu mogą je dokapitalizować, jeśli oczywiście wyrażą taką wolę. Jeśli nie, to zawsze można je przejąć za przysłowiową złotówkę, dokapitalizować za udziały. Można też przejąć te banki tak, jak się stało np. w Niemczech po kryzysie z 2008 r., kiedy tamtejszy rząd pożyczył 18 miliardów euro Commerzbankowi Komers Bankowi, ale w zamian za przejęcie udziałów tego banku, innymi słowy niemiecki rząd stał się właścicielem prywatnego banku. Notabene banku, który ma w Polsce mBank. Ten przykład pokazuje, że można to zrobić i nie ma żadnego dramatu. Zresztą trzeba było myśleć wcześniej nad stabilnością systemu bankowego, kiedy pożyczało się innym coś, czego się de facto nie miało, kiedy się sprzedawało toksyczne i niebezpieczne produkty, jakimi są oszukańcze polisolokaty oraz ubezpieczenia w funduszu kapitałowym. To są pieniądze i ktoś musi ponosić konsekwencje. U nas w Polsce przez ostatnie 26 lat bywało tak, że nie było winnych, a jeśli już to był, to zwykły Kowalski. Czas najwyższy z tym skończyć.
źródło: naszdziennik.pl